poniedziałek, 22 września 2014

Rozdział 2

Kiedy docieram do tego samego pomieszczenia, widzę trzech nowicjuszy urodzonych w Nieustraszoności. Wśród nich znajduje się Cantor, brązowowłosy chłopak, rozchwytywany przez większość dziewczyn w frakcji, a co najważniejsze, chłopak Megan. Nienawidzę go za to ostatnie, jak i to, że zawsze stara się mnie poniżyć przed innymi. Do tej pory mu się nie udało, teraz spróbuje kolejny raz. Próbuje go okrążyć, jednak mocno łapie mnie za ramię i to miejsce przeszywa ostry ból.
- Puść mnie - cedzę przez zaciśnięte. Cantor zaczyna się śmiać i spoglądać na swoich kolegów, którzy są w podobnym nastroju. Za sobą słyszę kroki i już po chwili uchwyt się poluźnia, a przeciwnik zostaje przywarty do ściany przez Eda. Uderzam jednego z pomocników Cantora w gardło. Ostatniego obezwładnia, któryś z moich wybawicieli. Podchodzę do oprawcy i uderzam go z pięści w twarz.
- Myślę, że frakcja przeżyje to, że na jakiś czas stracisz tą buźkę... - uśmiecham się szyderczo i odchodzę w widowiskowym stylu. Przychodzi reszta, Cudo zabiera nas do tego samego pomieszczenia, w którym byliśmy wczoraj i zaczyna tłumaczyć to co według niego jest najważniejsze.
- Wywołana osoba ma wejść do pomieszczenia, w którym będę na nią czekał. Tam podłączę was do urządzenia i sprawdzę, jak radzicie sobie z własnymi lękami - mówi jednym tchem. Głośno przełykam ślinę. Pierwszą wywołaną osobą jest Elly. Brunetka ma słabą psychikę, więc obawiam się, że na końcu tego etapu może odpaść. Mija dziesięć minut - nie wraca. Mija piętnaście - też nie. Dopiero po następnych pięciu minutach wychodzi z pomieszczenia. Jest roztrzęsiona, wzrok ma nieobecny. Wszyscy jesteśmy zdziwieni jej postawą. Kręcę głową powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze i dam radę. Nie mogę się załamać w takiej chwili. Muszę pokazać, że jestem silny!
- Tony, zapraszam - mówi trener, więc zwracam głowę w jego stronę. Wstaję i wkraczam do kolejnego pokoju. Zatrzaskuje białe, zlewające się z tłem drzwi. Siadam na fotelu dentystycznym bardzo podobnym do tego stojącym w sali, w której przeprowadza się testy predyspozycji. Przypominam sobie swój wynik, to co przeżywałem, gdy dowiedziałem się, że jestem Niezgodny. Ja okłamuję wszystkie osoby, które znam. Instruktor podłącza do mojego ciała elektrody i podaje fiolkę z zieloną cieczą, którą zapewne mam wypić.
- Do dna - uśmiecha się przyjacielsko, więc wypijam duszkiem całą zawartość. Moje powieki robią się ciężkie, oddalam się od prawdziwego świata i zagłębiam w zupełnie inny...
Leżę przypięty pasami do stołu. Nade mną stoi grupka chytrze uśmiechniętych osób oblewających mą twarz zimną wodą.
- Och, obudziłeś się - słyszę głos Elly. W jej ręku zauważam ostrze, które przykłada do mojego policzka. Lekko go rozcina, szkarłatna ciecz spływa na moją szyję, a potem wchłania ją koszulka. To miejsce przeszywa mały ból. Nie wiem o co im chodzi i czemu to robią. Próbuje się wyrwać, a wtedy Percy odcina kawałek skóry mojej lewej ręki. Ktoś podaje mu sól, którą on sypie na ranę. Wielki ból przeszywa moje ciało. Krzywię się i zastanawiam w jakim celu mnie torturują. Kolejna fala bólu, tym razem przechodząca przez całą rękę. W moich oczach pojawiają się łzy, jednakże nie chcę pokazywać, że jestem słaby. Moi oprawcy rechoczą jakby oszaleli. Wymyślają kolejne sposoby tortur. Czuję się jakby mnie podpalali, czy bili batem, a ja nie mogę nic zrobić. Po części właśnie tak jest. Ktoś leje mnie benzyną, więc zamykam oczy i próbuje się wyrwać. Ręką ledwo sięgam do tylnej kieszeni spodni, coś w niej jest. Wyciągam pineskę w momencie, gdy podpalają moje spodnie. Pieczenie jest wielkie, nogawki od razu się zapalają i lecą w górę. Pasy całkowicie płoną, wiec wykorzystuje tą okazje. Kopię w czułe miejsce jednego z przeciwników. Kilka osób zaczyna mnie kopać i wbijać noże w różne części ciała. Sycząc, zatapiam małe ostrze w oku jednego z nich. Ta osoba łapie się za obolałe miejsce i zaczyna biegać i piszczeć. Zachowuje się, jak totalny wariat. Płomienie docierają do brzucha. Ściskam spalony materiał spodni i przykładam go do ostatniego pasa przy klatce piersiowej i szyi. Jestem wolny. Kopię dwóch na raz podpalonymi nogami. Ból jest nie do wytrzymania! Czuję, że zaraz zemdleję albo nawet odejdę z tego świata. Teraz już nie powstrzymuje płaczu. Krzyczę i pozwalam łzom znaleźć drogę ucieczki. Załatwiam pozostałych, opadam na kolana i zasłaniam twarz. Już po wszystkim. Żyję, bo to wszystko nie jest prawdą. Dopiero teraz to zrozumiałem.
I nagle wszystko ustaje. Nic mnie nie boli. Odsłaniam twarz, otwieram oczy. Jestem w jakimś ciemnym tunelu. Na głowie mam kask z latarką. Jest tutaj strasznie wąsko i ciężko się poruszać. Mam klaustrofobię. Za mną coś się wali, piasek sypie się z sufitu sięgającego małej latarki. Boję się, że jeśli się poruszę to utknę. Ale jeżeli tego nie zrobię to zostanę zasypany kamieniami i zginę. Zaczynam się pocić, trząść i rozmyślać co zrobić. Lawina się zbliża, zamykam oczy i mówię sobie, że to wszystko nie jest prawdą. Uderzam z pięści w obie ściany tunelu, które od razu się rozszerzają. Normalnie nie mam takiej siły, ale teraz... Ruszam coraz szybciej, lęk staje się coraz mniejszy aż w końcu...
Stoję osłupiały. Otacza mnie ciemność, nic nie widzę. Tylko lampa wisząca nad moją głową, rozjaśnia miejsce, na którym stoję. Coś cicho piszczy, szybko biegnie w moją stronę. To nadchodzi z każdego kąta pomieszczenia. Próbuje się uspokoić i rozpatrzyć co może chcieć mnie zaatakować. Odpowiedź otrzymuje kilka sekund później, gdy wielki, brudny szczur kanałowy zaczyna wspinać się po mojej nogawce spodni. Oddycham szybciej, serce przyśpiesza rytm swojego bicia, włoski stają dęba. Przychodzą inne szczury, które zaczynają mnie gryźć. Chwytam jednego i gdzieś wyrzucam. Znowu nadbiega. Wyobrażam sobie, że w ręku mam pochodnię i zapałki. Ponownie otwieram oczy i podpalam patyk owinięty szmatką. Odstraszam zwierzęta czerwonym ogniem, który w końcu wygaśnie. Nie mogę bronić się bez końca, niedługo mogę zginąć.
Otwieram brązowe oczy. Nade mną stoi zaniepokojony trener.
- Jak to zrobiłeś? - pyta. Usta ma zwężone i widzę, że jest wściekły.
- Ale co? - patrzę na niego pytająco. Nie rozumiem o co mu chodzi.
- Zachowałeś świadomość... w symulacji to niemożliwe - tłumaczy.
- Nie wiem - odpowiadam krótko i wychodzę z pomieszczenia. Nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Być przestraszony? Może zrobiłem coś złego i grozi mi niebezpieczeństwo? A co jeśli dowiedział się, że jestem Niezgodnym? Uciekać, czy na razie pozostać w siedzibie? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. A jeżeli już są to takie, które nie są do końca pewne. Kieruje się do sypialni. Kiedy tam wchodzę, widzę jedynie zrozpaczoną brunetkę. Siadam na brzegu jej łóżka.
- Co tam było takiego strasznego? - pytam.
- Wszędzie były pająki. No i Arthur zginął. I w ogóle... Dużo tego. - przyznaje.
- Ale to wszystko nie jest prawdą! - parskam. Nigdy nie umiałem uspokajać ludzi i nie sądzę, żeby mi się kiedykolwiek to udało, ale mam dziwną ochotę posiedzieć z nią tutaj.
- Jak to? To takie realne. A ty się nie bałeś? - jest zaskoczona tym stwierdzeniem. To dość dziwne... Ona uważała to wszystko za prawdę, a ja tylko na początku. Potem zauważyłem, że to wszystko nie jest realne i mogę zrobić co chcę. Wyobrażę sobie, że mam zestaw ostrych i połyskujących noży i już je mam. Nagle do pomieszczenia wkracza Sarah. Jest zamyślona i lekko zdenerwowana. Podchodzę do niej i cicho zadaje jej pytanie.
- Byłaś pewna, że to coś było prawdą i poradziłaś sobie lepiej od innych?
Ona, z lekka zaskoczona, przytakuje. Jej usta dziwnie drgają, w oczach pojawiają się łzy, których za wszelką cenę nie chce uwolnić. Szukają ucieczki, gdyż skrywane były przez te wszystkie lata w klatce. Były traktowane niczym niechciany potwór, który był wypadkiem jakiegoś eksperymentu. Czarnowłosa chciała być twarda i nigdy nie pozwoliła im uciec. A teraz... spływają po jej policzkach.
- Jestem niezgodna - szepcze przerażona. Te słowa mnie zatykają. Ona też. Nie jestem sam. Powinienem być szczęśliwy, jednak nie... Ja nie chcę, żeby ktoś inny był zagrożony. Martwię się o ludzi, jak altruista, którego noszę w sobie cechę. Bezinteresowność zawsze była ciężka do nauczenia i zrozumienia. Inteligencja nie była moją pasą. Byłem do nauki zmuszany i urodziłem się tam. A odwaga, Nieustraszoność, wolność - to jest świetne, ale ma swoją cenę, którą może być nawet życie.
Nie mam odwagi. Nie posiadam tej cechy. A jednak... test pokazał co innego. Gdybym ją miał to właśnie teraz powiedziałbym prawdę, przyznał się. Biorę głęboki wdech, wypuszczam powietrze i odpowiadam.
- Ja też.
Niby dwa krótkie słowa. Powiedziałem jej. Ulżyło mi, ciężar spadł z mojego nieczystego serca, które przeżyło już wiele niebezpiecznych bić. Przyczyniło się do wielu kłamstw z mojej strony. Gdyby wygasło... Co doprowadziło mnie do takich myśli? Otrząsam się. Nie mogę. Muszę cieszyć się z życia jakie wybrałem.
Rozszerza oczy ze zdumienia. Po chwili na jej twarzy pojawia się smutny uśmiech i do pokoju wchodzi Percy Jackson.
- I jak poszło? - Rozluźniam atmosferę wykorzystując jego przyjście.
- Myślę, że dobrze. Pierwszy lęk był naprawdę straszny. Moja siostra była przypięta do torów. Nadjeżdżał pociąg, więc skoczyłem z dachu, odpiąłem ją i zabrałem ze sobą. O włos - uśmiecha się przyjacielsko. - Dobra. Ja uciekam na bagna. Romantyczna randka... Będziemy grać w wojnę z innymi chętnymi - chichocze. - Idziecie?
- Wiesz... jakoś nie mam ochoty - stwierdzam. - Idę się przejść. Przepraszam.
I wychodzę zatrzaskując za sobą drzwi. Ciekaw jestem, ile jeszcze potrwa to sprawdzanie psychiki. Pewnie jeszcze do wieczora tam będą siedzieć. Nagle słyszę huk, więc odwracam się za siebie i widzę rudowłosą dziewczynę. Jakieś papiery porozrzucane są dookoła. Podchodzę i spoglądam w jej piękną twarz. Megan Odair wygląda na wściekłą. Pomagam jej zebrać papiery, słyszę ciche podziękowania, po czym odchodzi, a ja nie mam szans na rozmowę. Nagle ktoś chwyta mnie za ramię i uśmiecha się serdecznie.
- Lucy - mówię beznamiętnie. - Cześć. - Widać, że się zmieniła. Jej bardzo różowy kolor stał się jaśniejszy, a nawet taki pomarańczowy. Wygląda dużo ładniej i chyba wydoroślała, bo jeszcze niedawno była szaloną, dziecinną osóbką, która podskakiwała na moim ramieniu i skakała, jak konik polny.
- Hej, hej, czołem! Jak się podoba mój nowy kolor? Ooo... Śnieżek! Znalazłeś się! - Spod szafek wyskakuje tak dobrze mi znany biały królik, pupil Lucy. W frakcji zna go praktycznie każdy. Jest bardzo miłym i potulnym zwierzakiem, który zawsze skacze przy boku różowej. Chyba, że schowa go w domu.
- Jest ładny. I... po przyjacielsku... jesteś ładna - drapię się po głowie chwaląc jej wygląd.
- Och, dzięki! - Całuje mnie w policzek i odchodzi.
Zastanawiam się co zrobić, żeby się nie zanudzić na śmierć. W końcu nie mogę tutaj stać bez końca. Mogłem pójść na tą walkę, lubię te ćwiczenia. Niestety, etap fizyczny został zakończony, a rozpoczęto psychiczny.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej! Rozdział miał być wczoraj, ale uczyłem się na coś, co jest na 29! Cóż...
Rozdział jest krótki, jednak mam nadzieje, że się spodoba. Starałem się napisać dzisiaj i wyszło takie coś.
Pozdrawiam i dziękuje za komentarze i obserwacje pod poprzednim rozdziałem! Liczę, że będą one pojawiać się w następnych, jak i w tym!


niedziela, 14 września 2014

Rozdział 1

Siedzimy na ławkach w pomieszczeniu o białych ścianach, na które lampy rzucają niebieskie światło. Drzwi otwierają się i ujawnia nam się młody, postawny chłopak. Cudo, to nasz instruktor, uczył nas sztuk walki, trenował i pomógł przejść do drugiego etapu. Zostało nas tylko jedenastu, oczywiście nie licząc urodzonych w Nieustraszoności. Przez te wszystkie dni bardzo się ze sobą zżyliśmy, a teraz... Moje przemyślenia przerywa ostry głos.
- Gratuluje wszystkim przejścia do następnej tury. Cieszę się, że zostało was aż tylu, bo, jak wiecie, moje grupy zazwyczaj nie przechodzą. Niedługo opuści nas kolejna liczba osób, a potem zobaczymy, kto zostanie pełnoprawnym Nieustraszonym. Nie wytłumaczyłem wam na czym będzie polegać ten etap. Nie powinienem wam tego mówić, ale jestem taki miły i zdradzę trochę tajemnicy. Otóż sprawdzimy waszą psychikę. Największe lęki znajdujące się w waszej głowie - na samą myśl o nich, włoski stają mi dęba. - Ale to nie dzisiaj. Na razie macie wolne, jutro stawcie się tutaj o tej samej porze. Myślę, że nauczyliście się wstawać wcześnie! - unosi rękę do góry w geście pożegnania, a my wychodzimy. Czuję się dość dziwnie, boję się tych ćwiczeń. Nie umiem ocenić swojej psychiki, ale chyba jest dobra. Zobaczę jutro, chcę tylko przejść pobyt w Nieustraszoności i wylądować na dobrym miejscu. Zauważam, że jakaś starsza dziewczyna podchodzi do Laury i zaczyna umawiać się na spotkanie. Laura zawsze zadaje się z starszymi członkami frakcji, imprezuje i w ogóle. Docieram do naszej sypialni, czyli starego pokoju z jedenastoma łóżkami. Chropowate ściany, podłoga i sufit. Jedna słabo świecąca lampa. Po jednej z półek dla każdego. Kiedyś trener mówił nam, że, jak przejdziemy nowicjat, to będziemy mieć dużo lepsze mieszkania. Zauważam tablicę z podsumowaniem etapu pierwszego. Doskonale pamiętam to wrażenie, gdy zauważyłem, że jestem na pierwszym miejscu. Jeszcze większe zdziwienie było, gdy Ed zajął drugie, a dopiero trzecie zdobył Arthur. Rzucam się na swoje łoże sprawiając, że ono się załamuje. Wybucham śmiechem. Super. Jeszcze tego mi brakowało.
- Przytyło ci się! - chichocze Elly. Prawdę mówiąc, to dawno z nią nie rozmawiałem. Kiedy mieliśmy okazje, to mój odwieczny wróg ją zabierał i tyle z tego było. Na mojej twarzy pojawia się banan. Kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi...
- Też uważam, że w Erudycji nie karmiono nas zbyt dobrze. A tutaj... to zupełnie co innego - marzę o hamburgerze, cieście Nieustraszonych. - Która godzina? - Brunetka spogląda na zegarek i informuje, że dziesiąta. Zrywam się z miejsca, ciągnę ją za sobą i pośpiesznie wbiegam do jadalni. Siadam przy stole, nakładam sobie na talerz kilka dużych kawałów czekoladowego ciasta i zaczynam je łakomie spożywać.
- Matko boska! Taki głodny byłeś? - Shelly Waters pochodząca z Prawości, rozszerza oczy ze zdumienia. Szczerzę się do niej i powracam do tej wspaniałej czynności jaką jest jedzenie. Po skończonym posiłku, wszyscy się rozchodzimy, a ja siadam nad przepaścią wsłuchując się w odgłos wody uderzającej o skałę i ochlapującej moje gołe nogi. Kilka kropel dosięga moich czarnych włosów, teraz mokrych. Chciałbym wrócić do ojca mimo tego jaki dla mnie był. Ale, czy on chce zobaczyć mnie? Zamykam oczy, ogarnia mnie ciemność. Otwieram je ponownie. Widzę wszystko, jednak niedługo tak nie będzie. Niczym potwór, pożre nas wszystkich, będziemy bezbronni. Ponownie zakładam swoje svolony, powstaję i ruszam przed siebie. Przede mną pojawia się szatyn z oczami koloru morza.
- Cześć, Percy - mówię obojętnie.
- Hej, hej - wita się energicznie. Jest jakiś pobudzony. Dowiaduje się, dlaczego dopiero, gdy omija mnie co chwilę się zakręcając i śpiewając jakąś piosenkę. Kręcę głową i idę do Jamy, głównej siedziby Nieustraszonych. Ludzie zjeżdżają po poręczach, krzyczą, tańczą, piją. Postanawiam wykorzystać te wolne godziny i odwiedzić swojego ojca. W końcu możemy wychodzić na inny teren bez żadnej opieki. Przebiegam przez oświetlony korytarz, wyskakuje przez okno na dach, a potem na twardy beton. Wyciągam jabłko, jedyne jedzenie, które wziąłem ze sobą i zaczynam je spożywać. Nagle zza rogu wyskakuje trzech bezfrakcyjnych. Wszyscy ubrani są w stare łachmany, są brudni i śmierdzi od nich na kilometr. Ściskam lśniący nóż, który mam w prawej kieszeni kurtki. Jeden z nich biegnie w moją stronę, wyciągam ostrze i zatapiam je w nodze przeciwnika. Upada, wije się z bólu i zalewa krwią. Nie chcę go dobijać, wtedy zostanę mordercą, a tego boję się najbardziej. Spoglądam na pozostałą dwójkę. Jeden puszcza broń i zaczyna uciekać, a ostatni postanawia być taki waleczny, że zaczyna walczyć o głupie jabłko. Podcinam mu nogi i kopię w żebra, czuję, że one się łamią. Nie wiedziałem, że mam taką siłę! W końcu mężczyzna po czterdziestce nie jest zdolny do walki, więc odgryzam kawałek jabłka i ruszam dalej. Ulice są ruchome, co chwilę przejeżdża jakiś samochód. Zaczyna kropić, na moje brązowe włosy spadają krople deszczu. To chyba nie jest mój fartowny dzień. Zakładam kaptur na głowę i przyśpieszam kroku. Docieram pod mój dawny dom, pukam do drzwi, otwiera je zdziwiony ojciec.
- Cześć... - zaczynam niepewnie, a on mocno mnie przytula. Uśmiecham się, czuję, że po jego twarzy spływają łzy. Zaprasza mnie do środka, ściągam buty i wchodzę do salonu, w którym praktycznie nic się nie zmieniło. Siadam na kanapie i obserwuje jego poczynania. Zaparza herbaty, kładzie je na stoliku i ogląda mnie jakby nie widział od kilku lat.
- Zmieniłeś się - zauważa. - Co to za krew?
Dopiero teraz widzę, że moja kurtka jest we krwi tych bezfrakcyjnych. W Erudycji uczono nas, żeby ich ignorować, jakby nie byli niczego warci. 
- Krew bezfrakcyjnych - odpowiadam z nutą żalu w głosie. Nie jest mi ich w ogóle szkoda, chcieli mnie zabić, więc teraz niech cierpią. Może to grzech tak myśleć, ale... no cóż.
- Zabiłeś ich? Jesteś mordercą? - unosi głos na co lekko podskakuje. Zawsze się tego bałem, krzyczał na mnie, gdy wspomniałem o matce albo nie przestrzegałem zasad Erudyty. 
- Nie. Tylko pogoniłem, ale chyba mogą się wykrwawić jeśli nie zatamują krwawienia - uśmiecham się mściwie. Patrzy na mnie surowo, jednakże uspokaja się i zaczynamy rozmawiać na różne tematy. Tak dobrze nam się rozmawia, że nie zauważ kiedy jest godzina ósma wieczór. Zaraz muszę być w siedzibie, a nie zdążę tam piechotą! 
- Co... już musisz wracać? - widzi, że jestem trochę zestresowany. - Okej, może jeszcze kiedyś się spotkamy? Cześć... - żegna się ze mną, więc tylko przytakuje i wychodzę na wielką ulewę. Wspinam się na tory, w oddali zauważam światła i pociąg przelatuje mi przed nosem. Wskakuje do jednego z przedziałów, czuję, że serce bije mi szybciej. Nie spodziewałem się takiej reakcji ze strony ojca. Myślałem, że będzie wkurzony, nie wpuści mnie, a jednak... Przylegam do ściany, przymykam oczy delektując się tym wszystkim. Powietrze wieje mi w twarz, jest dosyć zimno. Pociąg się powoli zatrzymuje, więc wstaję i wyskakuje z rozpędu na dach. Upadam na żwir, który lekko obdziera moje spodnie. Do sypialni docieram, gdy jest już całkowicie ciemno. W centrum siedziby nikogo nie ma, wszyscy poszli spać. Tylko Percy chwieje się z butelką Whisky w ręku. Podchodzę do niego i biorę pod ramię.
- Chodź. Impreza już się skończyła, nie pij więcej - rozkazuje, a on chucha mi twarz. Alkoholem śmierdzi na kilometr, próbuje oddychać ustami. Denerwuje mnie śpiew szatyna, ale jest moim przyjacielem. Nie mogę go tutaj tak zostawić, jeszcze spadnie w przepaść i się zabije. Ledwo go utrzymuje, ciężar ciała jest zbyt wielki. Powoli docieram pod drzwi, kopię je tak mocno, że wszyscy w środku się budzą. Rzucam Percy'ego na łóżku, zabieram mu butelkę i wyrzucam ją do śmieci.
- Ej, to moja przyjaciółka! - krzyczy chłopak. - Nie rozdzielaj nas! Błagam!
Ignoruje go i kładę się na materacu nawet nie przebierając się w piżamę. 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
*Svolon - nazwa firmy produkującej buty. Istnieje ona tylko w społeczeństwie zbudowanym na ruinach Chicago.
Hej :D To już druga część bloga, mogę zacząć pisać. Jak widzicie jest zwiastun i nowy szablon. Jak Wams się podobają? Mi bardzo :'3 Rozdział dosyć krótki i chyba za dużo się dzieje, ale mam nadzieje, że się spodoba.
Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony